0
dywan 24 lipca 2015 19:26
Czym jest wypad do jakiegoś kraju (zwłaszcza tak odmiennego od Polski jak Indie) bez przywiezienia jakichś lokalnych souvenirów? Wychodzę z hotelu i ruszam w teren. Niby jestem zakwaterowany w centrum, a po kilku krokach drogę zastępuje mi krowa. Staję jak wryty. Czegoś takiego bym się nie spodziewał. Chwilę mi zajmuje dojście do siebie. W tym czasie krowa schodzi mi z drogi i idzie do bocznej uliczki, gdzie kładzie się na wielkiej kupie śmieci. To mnie jeszcze bardziej zszokowało. Nic to, idę dalej.

Znowu mi coś nie pasuje… Po chwili już wiem, a raczej czuję. Wzdłuż ulicy biegnie wykop szeroki i głęboki na 50 cm. W średniowiecznej Europie nazywano coś takiego rynsztokiem. Na dnie można podziwiać wszelkiej maści nieczystości. Oczywiście, nie są one niczym spłukiwane ani przykrywane wodą, więc leżą tam i się kiszą. I śmierdzą. Upał i strasznie wysoka wilgotność tylko potęgują uczucie „przyjemności” dla nosa. No dobra, przecież nie ucieknę od tego. Chcę przywieźć z wypadu coś fajnego i nie przeszkodzą mi w tym nawet ludzie załatwiający swoje potrzeby zaraz koło przystanku autobusowego!

W końcu docieram do jakieś dzielnicy, którą można nazwać handlową. Nie zdążyłem nawet pozbierać myśli, gdy nagle zaczął ze mną maszerować młody człowiek. Nawet na niego nie spojrzałem, a słyszę klasyczne „Hello my friend!”. O dziwo, rozumie on angielski mówiony bez większego problemu. Ucinam sobie z nim pogawędkę. Dowiaduję się od niego, że ten lipiec jest wyjątkowo chłody i pogodny, bo w normalne lato praktycznie nie przestaje padać. I faktycznie, nie muszę nigdy korzystać z parasola. Cały czas idziemy. Rozmowa schodzi na Polskę. Mój interlokutor informuje mnie, że wie, gdzie leży. Zaraz potem dowiaduję się, że na północy Polski ciągle pada śnieg, a od południa graniczy z Hiszpanią. Have it your way…

Teraz pora na zaskoczenie z mojej strony. Informuję go, że chcę kupić coś lokalnego. Jakby czekał na to. Oczka mojego nowego kolegi natychmiast nabrały pełnego blasku. „Come! Come! Follow me!”. No, to idziemy. Zaciąga mnie do miejsca, gdzie mnie dopadł na samym początku. Problem jedynie w tym, że tam nic nie ma. Niby jakiś budynek, ale wygląda jakby ktoś kiedyś budował szeregowiec i go nie skończył, a nawet opuścił. Świta mi w głowie myśl, że może to jednak nie był najszczęśliwszy pomysł…

Tymczasem wchodzimy do niby garażu i znowu staję jak wryty. Przede mną rozpościera się wręcz supermarket. Ciuchy, obrazy, ryciny, biżuteria… Czego dusza zapragnie. Rozglądam się za jakimiś najbardziej charakterystycznymi rzeczami w stylu fajny ciuch. Wszystko jest oczywiście „highest quality, my friend!”, ręcznie robione, ręcznie tkane, ach i och. Pierwsze, co mi zaproponowano, to dywan… Tylko na kiego grzyba mi ten dywan?! Mówię, że przecież nie zabiorę tego do samolotu… Wtopa, wybór mają od dywaników 50×50 cm do powierzchni sporego pokoju. Dobra i tak przecież nie kupię dywanu! Bez względu na to, jak miły jest w dotyku (kazał mi macać każdy…). Idziemy dalej.

Postanawiam się zatrzymać przy biżuterii i zobaczyć, co mogą zaoferować w tej materii. Przypadkiem, na lotnisku, słyszałem opowieść jakiegoś Polaka, który mówił, że w latach 90-tych przywoził pełne plecaki błyskotek, ledwo mógł je unieść. Sprawdzam. Mój wzrok przykuwa dość fantazyjny srebrny naszyjnik. Biorę go do ręki. Myślę, że jakbym kogoś rzucił, to bym zabił. My Friend podaje mi wagę. 39,5 grama… Ponad jedna uncja czystego srebra do noszenia. Widzę metkę 8500 lokalnej waluty (400 zł). Drogo. Nie chcę. – 6000. Za drogo! Czekam na jakąś opowieść, że taniej się nie da. Spuszcza mi do 5000, bo musi mieć za co dzieci wyżywić… No cóż, ja też, więc nie dobijamy targu.

Pora podsumowania reszty zakupów, bo zdążyło się kilka rzeczy zebrać. Kalkulator w dłoń, sumujemy. 14 000. Chyba sobie jaja robią… Odrzuciłem najbardziej absurdalne rzeczy. 10 000. Nie wiadomo skąd, pojawia się szef (wielki autochton obwieszony złotem). Będzie się działo… Proponuje mi 8000 za cały towar. Odbijam piłeczkę

– 5000.
– 7000.
– 5000.
– 6000.
– Dobra, 6000, ale dorzucasz mi ten srebrny naszyjnik.

Konsternacja. My Friend pobiegł po błyskotki i wagę. Szef duma. Proponuje mi 4000 za towar i 3000 za srebro. Dziękuję. Biorę sam towar. W tym momencie pada trudne pytanie: „Cash or credit card?”. Tego się nie spodziewałem… A co se będę żałował, dawaj kartę. Miałem cichą nadzieję, że wyciągnie spod lady klasyczne „żelazko”, tymczasem bierze mój plastik i wkłada go do normalnego terminala i za moment prosi o wpisanie PINu. Indie – zaskoczenie na każdym kroku. Wszystko popakowane, powkładane do siatek. Można wychodzić. „2500!” krzyczy do mnie na odchodne My Friend. „2000!” odkrzykuję. „FINAL DEAL 2300!”. Biorę. Teraz to już jest najprawdziwsza okazja. Sprzedaje mi bez zysku, dzieci będą głodne chodzić, on też… No cóż… Life is brutal. Mimo wszystko mam jakieś dziwne poczucie, że i tak był zarobiony…

więcej na http://www.latajacy-dywan.pl

Dodaj Komentarz