Tego dnia rozpoczynała się konferencja. Miałem czekać na autobus przed hotelem. Spodziewałem się jakiegoś zdezelowanego lokalnego pojazdu, których pełno było na ulicach. Nic bardziej mylnego. Przed hotelem zatrzymał się najnormalniejszy w świecie MAN… Wsiadam, mijam żołnierza z kałasznikowem, siadam na wolnym miejscu, podziwiam widoki. Co??? Chyba mi się przewidziało. Cały pobladłem, rozglądam się i (znowu…) oczom nie wierzę. Przy każdym wejściu do autobusu stoi jeden żołnierz uzbrojony w karabin i pistolet… Nie wiem, czy mam się cieszyć „bo bezpiecznie”, czy też stresować, bo bez powodu by tej całej ochrony tu nie umieszczali. Pogodziłem się jednak ze swoim losem. Jedziemy przez całe miasto. Mijamy całe parki i puste place, które zamieszkują ludzie. W różnych konstrukcjach drewniano-kartonowych. Jak się później okazuje, w Indiach nie istnieje pojęcie odpowiedzialności za siebie czy za coś, więc ludzie się zbytnio niczym nie przejmują (co już zdążyłem zauważyć).
Po godzinie dojeżdżamy do białego muru, wysokiego na jakieś 2 metry. Wzdłuż niego, co kilkadziesiąt metrów, ustawione są wieżyczki strażnicze. Przychodzi mi na myśl pewne miejsce wybudowane przez Niemców na zachód od Krakowa… Różnica jest taka, że wszelkie znaki na ziemi wskazują, że tutaj projektant postarał się, aby nikt niepowołany nie dostał się na teren nieruchomości. Pokazuję identyfikator, zostaję gruntownie przeszukany, przechodzę przez bramę i trafiam do innego świata. Idealnie gładki asfalt, nowe budowle, zadbana roślinność, zero śmieci na ziemi… Jak się później okazało, ten teren zajmuje 1/5 miasta i jest odgrodzony od reszty. No i strzeżony przez ochronę, policję i wojsko. W środku kursują autobusy pomiędzy budynkami. Raz próbowałem iść piechotą. Nie chodzę wolno, a mimo to marsz zajął mi 30 min.
Przez kolejne dni sytuacja się powtarzała. Autobus, uzbrojona ochrona, wejście na enklawę spokoju…
Nadszedł czas powrotu. Tym razem podjechał normalny autokar, nie jakaś marszrutka, która mnie wiozła kilka dni wcześniej. Rundka po hotelach i ruszamy na lotnisko. Świeżo po wyjechaniu za rogatki miasta, stajemy na poboczu. Oczywiście, nikt nie wie, co się dzieje. Po kilku minutach pojawiają się dwa radiowozy. Ruszamy, a one z nami. Jeden z przodu autobusu, drugi z tyłu. Tak, przez następne trzy godziny jedziemy w eskorcie radiowozów. Dziwne wrażenie.
Myślałem, że po tych doświadczeniach już jestem przygotowany na wszystko. Tymczasem, samo lotnisko mnie zaskoczyło już na pożegnanie. Żeby dostać się do terminala należy przedstawić kartę pokładową lub rezerwację. Miałem wydruk, ale prawda jest taka, że nie jest to konieczne. A co, jakby ktoś nie miał? Lepiej nie wiedzieć. Pokazuję rezerwację, dostaję pieczątkę. Idę do odprawy, pokazuję rezerwację. Dostaję kartę pokładową. Pieczątka. Idę do odprawy paszportowej. Pieczątka w paszport i na kartę pokładową. Chcę się ustawić do kontroli bezpieczeństwa i coś mi nie pasuje. Są dwie długie kolejki i to jakoś dziwnie monopłciowe… Okazuje się, że panie na lewo, panowie na prawo. Nie ma żadnych rewizji osobistych czy innych bajerów. Ot tak, segregacja. Dochodzę w końcu z kolejką do kontroli, po której otrzymuję kolejną pieczątkę. Jeszcze chwila i by zabrakło miejsca na karcie. Na szczęście, to już była ostatnia. Później już tylko do samolotu i lot z powrotem do Polski. Dzięki różnicy czasu lot potrwa cztery godziny (na zegarku), ale w rzeczywistości znacznie dłużej.
Po godzinie dojeżdżamy do białego muru, wysokiego na jakieś 2 metry. Wzdłuż niego, co kilkadziesiąt metrów, ustawione są wieżyczki strażnicze. Przychodzi mi na myśl pewne miejsce wybudowane przez Niemców na zachód od Krakowa… Różnica jest taka, że wszelkie znaki na ziemi wskazują, że tutaj projektant postarał się, aby nikt niepowołany nie dostał się na teren nieruchomości. Pokazuję identyfikator, zostaję gruntownie przeszukany, przechodzę przez bramę i trafiam do innego świata. Idealnie gładki asfalt, nowe budowle, zadbana roślinność, zero śmieci na ziemi… Jak się później okazało, ten teren zajmuje 1/5 miasta i jest odgrodzony od reszty. No i strzeżony przez ochronę, policję i wojsko. W środku kursują autobusy pomiędzy budynkami. Raz próbowałem iść piechotą. Nie chodzę wolno, a mimo to marsz zajął mi 30 min.
Przez kolejne dni sytuacja się powtarzała. Autobus, uzbrojona ochrona, wejście na enklawę spokoju…
Nadszedł czas powrotu. Tym razem podjechał normalny autokar, nie jakaś marszrutka, która mnie wiozła kilka dni wcześniej. Rundka po hotelach i ruszamy na lotnisko. Świeżo po wyjechaniu za rogatki miasta, stajemy na poboczu. Oczywiście, nikt nie wie, co się dzieje. Po kilku minutach pojawiają się dwa radiowozy. Ruszamy, a one z nami. Jeden z przodu autobusu, drugi z tyłu. Tak, przez następne trzy godziny jedziemy w eskorcie radiowozów. Dziwne wrażenie.
Myślałem, że po tych doświadczeniach już jestem przygotowany na wszystko. Tymczasem, samo lotnisko mnie zaskoczyło już na pożegnanie. Żeby dostać się do terminala należy przedstawić kartę pokładową lub rezerwację. Miałem wydruk, ale prawda jest taka, że nie jest to konieczne. A co, jakby ktoś nie miał? Lepiej nie wiedzieć. Pokazuję rezerwację, dostaję pieczątkę. Idę do odprawy, pokazuję rezerwację. Dostaję kartę pokładową. Pieczątka. Idę do odprawy paszportowej. Pieczątka w paszport i na kartę pokładową. Chcę się ustawić do kontroli bezpieczeństwa i coś mi nie pasuje. Są dwie długie kolejki i to jakoś dziwnie monopłciowe… Okazuje się, że panie na lewo, panowie na prawo. Nie ma żadnych rewizji osobistych czy innych bajerów. Ot tak, segregacja. Dochodzę w końcu z kolejką do kontroli, po której otrzymuję kolejną pieczątkę. Jeszcze chwila i by zabrakło miejsca na karcie. Na szczęście, to już była ostatnia. Później już tylko do samolotu i lot z powrotem do Polski. Dzięki różnicy czasu lot potrwa cztery godziny (na zegarku), ale w rzeczywistości znacznie dłużej.
więcej na http://www.latajacy-dywan.pl