Jeszcze przed wyjazdem do Indii postanowiłem zrobić mały research dotyczący „zachodniego” jedzenia w Indiach. Warto mieć coś takiego w zanadrzu, bo a nuż będzie trzeba ratować się od głodu poprzez wizytę np. w McDonald’s. Postanowiłem przejrzeć ich menu i coś mi w nim nie pasowało. „Eureka!” zakrzyknąłem, gdy wydumałem, że przecież powiedzenie „święta krowa” pochodzi z Indii zatem wołowiny się tam nie uświadczy. McMaharadża, czyli odpowiednik „naszego” Big Maca, posiada mięso z kurczaka. Ciekawe.
Uzbrojony w takową wiedzę, postanowiłem zjeść coś na miejscu. Człowiek ledwo przybył, a już był głodny. W sumie nic dziwnego, tyle przeżyć po drodze… Wyjrzałem przez okno i oślepił mnie wielki napis PIZZA, który na wrednie czerwony kolor oświetlał całą okolicę. No cóż, warto spróbować. Już od drzwi powitały mnie zastępy ludzi z obsługi, które wręcz nie pozwalały mi się zaznajomić z menu. Zbulwersowałem się, oznajmiłem, że muszę pomyśleć. Cisza. Dumam. Jedyną znajomie brzmiącą, czyt. bezpieczną, pozycją była pizza pepperoni:
- I’d like to have a pepperoni pizza, please. - No sir, it’s not for you! - Eeeee… excuse me?! (to jedna z tych chwil, kiedy człowiek nie wie, co powiedzieć…) - Spicy, spicy! Very spicy! Not for white people!
Aha… No tak… W tym momencie wiedziałem, że może być wesoło z jedzeniem. Poprosiłem więc o coś, co dla mnie będzie zjadliwe.
Łagodna pizza serowa z szynką. Po pierwszym kawałku wiedziałem, że pepperoni bym mógł nie przeżyć. Co ciekawe, dostałem jeszcze kilka saszetek przypraw, jakby mi było mało ostro… Zapiłem tą przyjemność litrem coli kontemplując nad duchotą i wilgocią, które mimo późnej pory, dawały o sobie znać.
Nowy dzień przyniósł nowe doznania smakowe. Śniadanie oczywiście na ciepło, styl europejsko-indyjski. Do wyboru wszelkiej maści dżemy, tosty, ryż, kurczak i curry. Wszechogarniające i wszechobecne curry. We wszystkim poza słodkimi rzeczami. Na pierwszy węch bardzo fajne, ale po 10 minutach się nudzi. No, ale jeść trzeba. Zasiadłem do stolika, wziąłem sztućce i poczułem, na sobie wzrok wszystkich Hindusów z okolicznych stolików. Co było we mnie takiego pasjonującego? Sztućce… Wiedziałem jak ich używać i to robiłem. Oni korzystali z dłoni wyposażonych w indyjską odmianę tortilli. Właśnie ona służyła za coś w rodzaju nabieraka (czyt. łyżki) do całego jedzenia. Chyba, że ktoś obrabiał jakiegoś kurczaka. Wtedy placek nie był potrzebny. Ja jednak postanowiłem zachowywać się w sposób, dla siebie, tradycyjny i spożywać wszystko sztućcami. Jakoś nie miałem przekonania do lokalnych nawyków…
Większość tego dnia spędziłem szukając ładowarki do aparatu. Człowiek wybrał się na koniec świata z aparatem, który wystarczył na zrobienie kilku zdjęć i koniec. Wszystko przeszukane, ładowarki nie ma. Oczywiście, aparat na tyle „bajerancki”, że akumulatora firmowego nie da się niczym zastąpić. Musiałbym kupić nowy aparat, a to mi się nie do końca uśmiechało. No cóż, pozostało mi pogodzić się z moją głupotą…
Wiedziałem, że w krajach ciepłych i wilgotnych na pewno będzie dużo wszelkiej maści robactwa. Niby tak, ale na własne oczy nie widziałem niczego podejrzanego. Mimo to, ilekroć wchodziłem do łazienki, jakaś taka niepewność człowieka ogarniała… Nie mówiąc o zasłonce pod prysznicem bo, a nuż coś się w nią zaplącze i na mnie wejdzie. Zawsze należało dokładnie się przyjrzeć wannie przed skorzystaniem. Ot tak, dla spokoju ducha. Aż w końcu nadszedł ten dzień…
Zrobiło się już późno, czas spać. Jet-lag daje się we znaki, więc skaczę po kanałach TV w poszukiwaniu czegoś po angielsku. Paradoksalnie, na kilkanaście kanałów, znalazłem jeden anglojęzyczny. Reszta w hindi. No cóż, może wystarczy. Akurat leciały wiadomości. Tego dnia miały miejsce zamieszki w jakieś prowincji bo zamknęli jakiś zakład. Nagle kilkaset osób bez pracy. Poskutkowało to, wpierw, zabarykadowaniem się zarządu w biurze, następnie, przebiciem się rozwścieczonego tłumu przez barykady, a na koniec, wyciągnięciem zarządu na ulice i zatłuczeniem ich przez resztę rozwścieczonych pracowników. Ogólnie, bardzo wesoło…
W tym momencie postanowiłem przejść się do łazienki. Chcę wkładać nogi w kapcie i odskakuję od nich jak oparzony. Na kapciu siedział wielki, mięsisty pająk. Nie była to jakaś tarantula, ale myślę, że butem musiałbym się nieźle zamachnąć, żeby go zatłuc. Posiedziałem kilka sekund w bezruchu, na łóżku, nogi podwinięte. Ogarnąłem sytuację. „To na pewno nie był żaden jadowity pająk, ot takie lokalne zwierzątko…”. Spojrzałem na laczki. Już go nie było. Wmówiłem sobie, że go już nie ma, i nie będzie. Zrezygnowałem z wizyty w toalecie, wolałem jak najszybciej iść spać.
Światło zgaszone, zasypiam. Nagle wybudza mnie dziwny odgłos. Chrup… chrup… chrup… Przypadkiem puściłem wodzę fantazji. Oczami wyobraźni widziałem tego pająka, który przegryza drewno od jakieś szafki, wskakuje na mnie, walka trwa… KONIEC zapalam światło! „KURRR…” czyli to przyjemne uczucie, jak nagle zapalamy całe możliwe oświetlenie w pokoju. Dochodzę do siebie, rozglądam się i nagle w rogu widzę ją… A ona mnie… Nie on, ona! Patrzymy na siebie przez kilka długich sekund, klasyczny pat, jak w szachach. Nikt nie wie, co robić. Oto ja, z przerażeniem, wpatruję się w jeszcze bardziej przerażoną mysz. No i co mam teraz zrobić? Przecież się na nią nie rzucę. Pająka można jeszcze zatłuc, ale mysz?! Ledwo się ruszyłem, czmychnęła gdzieś pod szafę i tyle ją widziałem. Była to jedna z tych chwil, kiedy człowiek zaczyna się śmiać jak opętany. Ja miałem dodatkowy argument przemawiający za moim zadowoleniem – myszy, przynajmniej w Polsce, zjadają pająki! Mogłem spać spokojnie.
Uzbrojony w takową wiedzę, postanowiłem zjeść coś na miejscu. Człowiek ledwo przybył, a już był głodny. W sumie nic dziwnego, tyle przeżyć po drodze… Wyjrzałem przez okno i oślepił mnie wielki napis PIZZA, który na wrednie czerwony kolor oświetlał całą okolicę. No cóż, warto spróbować. Już od drzwi powitały mnie zastępy ludzi z obsługi, które wręcz nie pozwalały mi się zaznajomić z menu. Zbulwersowałem się, oznajmiłem, że muszę pomyśleć. Cisza. Dumam. Jedyną znajomie brzmiącą, czyt. bezpieczną, pozycją była pizza pepperoni:
- I’d like to have a pepperoni pizza, please.
- No sir, it’s not for you!
- Eeeee… excuse me?! (to jedna z tych chwil, kiedy człowiek nie wie, co powiedzieć…)
- Spicy, spicy! Very spicy! Not for white people!
Aha… No tak… W tym momencie wiedziałem, że może być wesoło z jedzeniem. Poprosiłem więc o coś, co dla mnie będzie zjadliwe.
Łagodna pizza serowa z szynką. Po pierwszym kawałku wiedziałem, że pepperoni bym mógł nie przeżyć. Co ciekawe, dostałem jeszcze kilka saszetek przypraw, jakby mi było mało ostro… Zapiłem tą przyjemność litrem coli kontemplując nad duchotą i wilgocią, które mimo późnej pory, dawały o sobie znać.
Nowy dzień przyniósł nowe doznania smakowe. Śniadanie oczywiście na ciepło, styl europejsko-indyjski. Do wyboru wszelkiej maści dżemy, tosty, ryż, kurczak i curry. Wszechogarniające i wszechobecne curry. We wszystkim poza słodkimi rzeczami. Na pierwszy węch bardzo fajne, ale po 10 minutach się nudzi. No, ale jeść trzeba. Zasiadłem do stolika, wziąłem sztućce i poczułem, na sobie wzrok wszystkich Hindusów z okolicznych stolików. Co było we mnie takiego pasjonującego? Sztućce… Wiedziałem jak ich używać i to robiłem. Oni korzystali z dłoni wyposażonych w indyjską odmianę tortilli. Właśnie ona służyła za coś w rodzaju nabieraka (czyt. łyżki) do całego jedzenia. Chyba, że ktoś obrabiał jakiegoś kurczaka. Wtedy placek nie był potrzebny. Ja jednak postanowiłem zachowywać się w sposób, dla siebie, tradycyjny i spożywać wszystko sztućcami. Jakoś nie miałem przekonania do lokalnych nawyków…
Większość tego dnia spędziłem szukając ładowarki do aparatu. Człowiek wybrał się na koniec świata z aparatem, który wystarczył na zrobienie kilku zdjęć i koniec. Wszystko przeszukane, ładowarki nie ma. Oczywiście, aparat na tyle „bajerancki”, że akumulatora firmowego nie da się niczym zastąpić. Musiałbym kupić nowy aparat, a to mi się nie do końca uśmiechało. No cóż, pozostało mi pogodzić się z moją głupotą…
Wiedziałem, że w krajach ciepłych i wilgotnych na pewno będzie dużo wszelkiej maści robactwa. Niby tak, ale na własne oczy nie widziałem niczego podejrzanego. Mimo to, ilekroć wchodziłem do łazienki, jakaś taka niepewność człowieka ogarniała… Nie mówiąc o zasłonce pod prysznicem bo, a nuż coś się w nią zaplącze i na mnie wejdzie. Zawsze należało dokładnie się przyjrzeć wannie przed skorzystaniem. Ot tak, dla spokoju ducha. Aż w końcu nadszedł ten dzień…
Zrobiło się już późno, czas spać. Jet-lag daje się we znaki, więc skaczę po kanałach TV w poszukiwaniu czegoś po angielsku. Paradoksalnie, na kilkanaście kanałów, znalazłem jeden anglojęzyczny. Reszta w hindi. No cóż, może wystarczy. Akurat leciały wiadomości. Tego dnia miały miejsce zamieszki w jakieś prowincji bo zamknęli jakiś zakład. Nagle kilkaset osób bez pracy. Poskutkowało to, wpierw, zabarykadowaniem się zarządu w biurze, następnie, przebiciem się rozwścieczonego tłumu przez barykady, a na koniec, wyciągnięciem zarządu na ulice i zatłuczeniem ich przez resztę rozwścieczonych pracowników. Ogólnie, bardzo wesoło…
W tym momencie postanowiłem przejść się do łazienki. Chcę wkładać nogi w kapcie i odskakuję od nich jak oparzony. Na kapciu siedział wielki, mięsisty pająk. Nie była to jakaś tarantula, ale myślę, że butem musiałbym się nieźle zamachnąć, żeby go zatłuc. Posiedziałem kilka sekund w bezruchu, na łóżku, nogi podwinięte. Ogarnąłem sytuację. „To na pewno nie był żaden jadowity pająk, ot takie lokalne zwierzątko…”. Spojrzałem na laczki. Już go nie było. Wmówiłem sobie, że go już nie ma, i nie będzie. Zrezygnowałem z wizyty w toalecie, wolałem jak najszybciej iść spać.
Światło zgaszone, zasypiam. Nagle wybudza mnie dziwny odgłos. Chrup… chrup… chrup… Przypadkiem puściłem wodzę fantazji. Oczami wyobraźni widziałem tego pająka, który przegryza drewno od jakieś szafki, wskakuje na mnie, walka trwa… KONIEC zapalam światło! „KURRR…” czyli to przyjemne uczucie, jak nagle zapalamy całe możliwe oświetlenie w pokoju. Dochodzę do siebie, rozglądam się i nagle w rogu widzę ją… A ona mnie… Nie on, ona! Patrzymy na siebie przez kilka długich sekund, klasyczny pat, jak w szachach. Nikt nie wie, co robić. Oto ja, z przerażeniem, wpatruję się w jeszcze bardziej przerażoną mysz. No i co mam teraz zrobić? Przecież się na nią nie rzucę. Pająka można jeszcze zatłuc, ale mysz?! Ledwo się ruszyłem, czmychnęła gdzieś pod szafę i tyle ją widziałem. Była to jedna z tych chwil, kiedy człowiek zaczyna się śmiać jak opętany. Ja miałem dodatkowy argument przemawiający za moim zadowoleniem – myszy, przynajmniej w Polsce, zjadają pająki! Mogłem spać spokojnie.
więcej na http://www.latajacy-dywan.pl